niedziela, 2 marca 2014

Banały o miłości

Bloga zakładałam już chyba ze trzy razy i trzy razy z niego rezygnowałam, nie mogąc się zdecydować, czy zapisywanie myśli w sieci, a więc potencjalne dzielenie się nimi z obcymi, jest dla mnie. Gdy miotałam się między likwidacją i pozostawieniem strony, w moim życiu zwykle zachodziły zmiany, które powodowały, że internetowy dziennik automatycznie szedł w odstawkę. Tak było i tym razem, bo rok 2013 okazał się najlepszym w przeciągu ostatnich czternastu lat.
Pamiętam dokładnie, jak w Nowy Rok wyszłam z koleżanką z kina po projekcji "Atlasu Chmur". Film skutecznie wycisnął ze mnie łzy, a prócz tego wywołał radosne uniesienie i lekkość nóg. Odczułyśmy to chyba obie, bo pamiętam, jak nagle zaczęłyśmy mówić o przeczuciu, że nadchodzi coś dobrego. Do domu szłam na wpół skacząc i momentami sam fakt, że mróz szczypie mnie w twarz, a powietrze jest rześkie, napawał mnie zdziwieniem, jakbym czuła wszystko po raz pierwszy. Może to właśnie jest katharsis...?
Usiłowałam wykorzystać ten korzystny wiatr. Zawzięłam się, by ukończyć obraz, który rozgrzebałam kilka tygodni wcześniej. Zaniosłam też kilka prac do galerii, w nadziei na sprzedaż i okazało się, że chyba nie jestem tak kiepska, jak myślałam. Kupiłam bilet do Paryża, odkładając zmartwienia finansowe na później ("najwyżej przez dwa miesiące będę jadła pasztetową") i z zapałem wkuwałam francuski. Zaczęłam częściej chodzić na pływalnię. Pod koniec stycznia, zniechęcona nieudanymi randkami, powzięłam postanowienie, że zajmę się własnym rozwojem i najwyżej miłość znów odłożę na później.
I właśnie wtedy: bach! Stało się. Nie, nie żeby to był grom z jasnego nieba i motyle w brzuchu na dzień dobry. Zjawił się mężczyzna dobry, uczciwy i wyrozumiały do tego stopnia, że w duchu zgodziłam się mu zaufać. Przez jakiś czas miałam jednak wrażenie, jakbym siedziała na zegarowej bombie i za chwilę znów miała cierpieć z powodu porzucenia. A niedługo potem dotarło do mnie, że nie jestem już sama. Minął ponad rok i dopiero teraz mogę stwierdzić, że cokolwiek, choć wciąż niewiele, wiem o miłości.
W pewnym momencie czułam się oszukana i zawiedziona. Literatura, która zdawała się być moją najlepszą przyjaciółką, śmiała mnie okłamać. I to kłamała przez lata, regularnie podrzucając wizje miłości, w której główną rolę odgrywa żarliwa, niesłabnąca namiętność, a szczęście zdaje się bez przerwy wypełniać umysły kochanków. Ci zaś nie śpią, nie jedzą, jednak mają w sobie niespożyte pokłady energii i nie mogą przestać myśleć o sobie nawzajem. Zabawne, że obserwując przyjaciół, rodziców czy siostrę, wierzyłam, że ich związki przynajmniej przez pierwsze lata takie właśnie były. Że tak po prostu jest.
Dopiero ostatni rok pozwolił mi dostrzec, że miłość niekoniecznie taka musi być, a co więcej: wcale nie musi być przez to gorsza. Dzisiaj wiem, że najmocniej czujemy wtedy, gdy nie możemy z kimś być i w gruncie rzeczy głównie cierpimy. I ta miłość wydaje nam się najpiękniejsza tylko dlatego, że pozostaje niespełniona. Łatwo jest przecież pisać wiersze, gdy cieniem na ukochanym nie kładzie się proza życia.
Tymczasem zobaczyłam, że do szczęścia najbardziej potrzebny mi jest spokój, czułość, zaufanie i poczucie humoru drugiej osoby. Nade wszystko: wolność. Własne ścieżki i własny czas, z których nie musimy się sobie spowiadać. Cieszymy się, że mamy siebie, ale wiemy, że to nie na wyłączność, a być może nawet nie na zawsze. Wciąż jestem zdziwiona, że to wszystko wystarcza mi, żebym mogła powiedzieć, że tego właśnie mężczyznę kocham. Przy nim uświadomiłam sobie, że lubię samą siebie także wtedy, kiedy jestem sama. Jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez niego.

Wiem tylko, że dużo czasu minie, zanim będę w stanie obejrzeć romans historyczny bądź sięgnąć po jakąś romantyczną powieść, choćby była w najlepszym guście. Wydają się teraz bardziej naiwne niż kiedykolwiek.